Pustynie pośrodku miasta

> Agnieszka Kos

 

Od początku lat 70. powstało wiele definicji mówiących o tym, czym tak naprawdę jest sztuka publiczna. Do najoryginalniejszych należy wyjaśnienie, że sztuka publiczna to nic innego jak rzeźba plenerowa. Stawiano je wszędzie tam, gdzie puste miejsce wskazywało na to, że powinno się w nim coś znaleźć. W pewnym sensie tak jest do dziś. Czy sztuka publiczna służy publicznemu dobru?

Los sztuki publicznej został przesądzony w momencie, w którym do głosu doszli artyści wykonawcy. Sztuka publiczna straciła wtedy część ze swego ludycznego wymiaru i opowiedziała się za estetyką. Oczywiście przez lata i dekady funkcja ozdobna sztuki była pojmowana zupełnie inaczej. Dziś większość pomników z przestrzeni publicznej definiuje się w oparciu o kicz. Nie tak dawno Anda Rottenberg powiedziała, że sztuka w przestrzeni publicznej ma poszerzać horyzonty myślowe. W 2003 roku jako jedna z pierwszych zorganizowała otwartą dyskusję na temat kształtu i wymiaru sztuki, która towarzyszy nam na co dzień. Wkrótce potem okazało się, że wszystkie założenia, do jakich doszli artyści na panelu dyskusyjnym, zostały zmiażdżone głosem urzędników. Zamówili oni i postawili w centrum Warszawy kolorowe krowy, których parada zachwyciła wcześniej innych mieszkańców europejskich stolic, — Bardzo mi się te krowy spodobały — powiedział jeden z decydujących urzędników. W Warszawie brakuje takich rozweselających projektów. Może na krowach pojawią się motywy warszawskie, a może któraś zmieni się w Syrenkę.

Początek sztuki publicznej to malowidła ścienne, szkło witrażowe, rzeźba, a wkrótce później manifestacje, instalacje i ekosztuka. W przestrzeni wrocławskiej najsilniej wyraża się rzeźba i to w odmianach, które skrytykowali wszyscy artyści biorący udział w panelu dyskusyjnym. Czy współczesnym artystom bardziej zależy na dystrybucji prac i uznaniu społecznym aniżeli estetyce pracy? Żadna z wrocławskich rzeźb ostatniego czasu nie pokazuje tego, do czego zobowiązana jest sztuka publiczna; nie konfrontuje się z odmiennością, różnicą, nie pokazuje wielowiekowej tradycji miasta. Żadna nie nawiązuje bezpośrednio do tożsamości Wrocławia jako centrum ludzi wypędzonych i przesiedlonych. Ile spośród prac, które można oglądać w naszym mieście maskuje problemy, z którymi warto się skonfrontować, ile z nich zatrzymuje się na kosmetyce albo ostro wydziela sztuczną przestrzeń na publicznym terytorium?

Pomnik pełni w przestrzeni publicznej funkcję specjalną. Nie tylko wypełnia „puste miejsce”, do którego nie jest przyzwyczajony współczesny przechodzień, ale pełni rolę wehikułu czasu. Przynajmniej takie jest jego najpierwotniejsze założenie i najczystsza intencja. Pomnik zmierza do dialogu, mówi potomnym do czego byliśmy przyzwyczajeni, co było dla nas ważne i czym zajmowaliśmy się dawniej. Jest to również najbardziej tradycyjny obiekt w przestrzeni miasta, który można dziś skonfrontować tylko z „żywym” grafitti. Skoro tak wiele wiemy o roli, jaką pełni pomnik we współczesnym mieście, dlaczego wciąż pozwalamy, żeby w przestrzeni publicznej pojawiały się prace kiczowate, przeskalowane, zdeformowane i śmieszne? Dlaczego przekaz prac zostaje najczęściej podporządkowany funkcji ludycznej lub rozrywkowej, a najrzadziej praktycznej, tak jak ma to miejsce gdzie indziej na świecie?

Być może przestrzeń miasta, w którym żyjemy została już dawno zaanektowana przez przemysł i ekonomię. Miejsce dla sztuki jest tylko wąskim marginesem, o który toczą się boje nie między artystami, ale inwestorami i władzą polityczną. Pierre Bourdieu mówi, że w przestrzeni publicznej wciąż toczy się ostra walka o charakterze „przemocy symbolicznej”, która najczęściej objawia się wytworzeniem pola rzeczywistości zupełnie niemożliwej do zaakceptowania. Czy w taki sposób należy rozumieć pojawienie się we Wrocławiu pomnika Bolesława Chrobrego, Powodzianki, Krasnali, Chopina i skweru Sybiraków? Jak dalece w tych pracach i innych, których nie brakuje w całej Polsce, objawia się skrajny narcyzm artystów albo amnezja dla ważnych spraw? Czy sztuka brzydka jest tańsza niż piękna? Na jakiej podstawie możemy zdefiniować, a potem bronić tego, co należy do nas w przestrzeni publicznej?

Być może przestrzeń we współczesnej Polsce nie została jeszcze podzielona i nie czujemy się w pełni za nią odpowiedzialni. W codziennym sporze o kształt czy wielkość przestrzeni dla każdego, zapominamy, że obok ludzi przestrzeń ta potrzebuje dowodów pamięci. Nie tylko dla historii i wielkich osobowości, które najczęściej niestety są przedstawione w perspektywie karykaturalnej, ale dla dobrego smaku. Nie wierzę, że w Polsce obowiązuje jakaś niepisana zasada, zgodnie z którą szczytem wyrafinowania jest pomnik Smoka Wawelskiego, ziejącego ogniem na SMS.

Sama definicja sztuki publicznej sprawia trudność. Nie tylko dlatego, że składa się z dwóch członów, które w pewnym stopniu sobie przeczą (sztuka odwołuje nas do zjawisk elitarnych, wąskich i wysokich, a to, co publiczne do niskich i zwyczajnych), ale dlatego, że zawiera w sobie ładunek bezinteresownej idei z politycznym zaangażowaniem. Każda sztuka pojawia się przecież w określonym kontekście. Na różnice w pojmowaniu sztuki publicznej zwraca uwagę Grzegorz Dziamski, który porównuje ją do stołu, na którym wszystko się łączy i dzieli jednocześnie. Taki konflikt interesów może wzmocnić pojęcie wspólnoty w ludziach, może też zaostrzyć spory, które różne grupy toczą. Jednym słowem sztuka publiczna ma w sobie spory ładunek rewolucyjny.

Co ciekawe, każda analiza sztuki w przestrzeni publicznej jest tak naprawdę głębokim spojrzeniem nie na wartość dzieła, ale emocji, jakie wywołuje. Ważny jest też kontekst, w którym sztuka powstaje. Kontekst rozumiany jako zbiór doświadczenia, symboli i przestrzeni pojętej historycznie. Niektórzy krytycy sztuki uważają przecież, że nie ma nic takiego jak sztuka publiczna, jest tylko zamówienie społeczne i określony dialog za pieniądze podatników.

Wystąpienie Pawła Jarodzkiego na panelu dyskusyjnym zatytułowane było: „Dlaczego?”. Dlaczego nie mamy wpływu na kształt sztuki publicznej w Polsce i dlaczego akurat w tym nurcie sztuki szczególnym upodobaniem cieszą się dzieła, których wszyscy się wstydzą? Autor zapoczątkował długą i żywą dyskusję, która przeciągnęła się do późna w nocy.

Czy prawdą jest, że obecni politycy tak szybko chcą zmienić rzeczywistość, że stawiają w przestrzeni publicznej coraz więcej pomników, które jednocześnie nie mają nic wspólnego z pojęciem dobrego smaku? Skoro tak, to czy sztuka zaangażowana, chodnikowe lub uliczne grafitti, nie stanowią jedynej alternatywy dla konwencjonalnej sztuki publicznej? Artyści coraz częściej sięgają po możliwość wyrażenia siebie bez zbędnych procesów biurokracji.

Pomniki i sztuka publiczna, dość szeroko pojęta, ma dla niektórych wymiar jedynie dydaktyczny. Pomniki stawiane na ulicach mają zatem wychować część narodu polskiego. Czy pierwsza wizytówka miasta, jaką zwykle oglądamy z perspektywy turysty, musi mieć tak słabą „gębę” wizualną? Dlaczego współczesna władza w Polsce ma tak słaby gust? Od jak dawna utrzymuje się w Polsce myślenie, że władza wie lepiej, co jest dla podwładnych dobre? I wreszcie, czy nie jest przypadkiem tak, że we współczesnej przestrzeni sztuką dobrze uprawianą publicznie są targi handlowe w centrach wielkich miast.

Wrocław ma szczególną tradycję. Jest miastem o bogatej historii i splątanej tożsamości. Niektórzy porównują je do miasta – pasażu, w którym nic nie może być na trwałe, bo wszyscy siedzą w nim na walizkach. Poza przykładami socrealistycznej sztuki i typowo narodowego myślenia, nie ma we Wrocławiu sztuki publicznej dobrze pojętej. Część symboli uznano za bezpieczne, bo istnieją lub wymykają się przeprowadzanej raz po raz lustracji. Być może wielu w czasach demokracji boi się kontrowersji i wyrażenia dobrego smaku.

Ewa Zarzycka biorąca udział w panelu zwróciła uwagę na magię danej przestrzeni i jej wydolność. Odniosła się do zasady „pierwszego razu”, czyli pojawienia się czegoś na początku historii. Podała też przykłady pierwszych razów w Lublinie, które pokutują do dziś miejscami zapełnionymi lub opustoszałymi (w zależności od tradycji tego miejsca w czasie). A więc w przestrzeni rynku w dawnych czasach istniały obiekty, które przynależały do określonej kultury. Było ich po jednym z każdego rodzaju (łaźnia, ratusz, więzienie). Dziś nie utrzymuje się w tej przestrzeni nic, co wykracza poza tę liczbę. Jakimś magicznym trafem, jeśli się nawet pojawi, zostaje wkrótce potem zburzone lub przeniesione gdzie indziej. Siła magiczna bywa czasem utożsamiona z siłą religijną (jak ma to miejsce w Licheniu, który powstał z symbolicznej „pierwszej żółtej cegły”). Przestrzeń publiczna nie znosi sztuki dobrej i trwałej. Zupełnie jak gdyby sztuka nie potrafiła rozepchnąć części przestrzeni na własną korzyść. Czy granica pojęcia przestrzeni przebiega w naszych głowach, czy może jest czymś pośrednim między zasadą pisaną przez urzędników a ustawionymi przetargami na dzieło publiczne? Być może jedynym wyrazem wolności w przestrzeni stał się dziś Internet. O jego zasadzkach i sprzyjającej aurze mówił tekst Izy Kowalczyk, który przysłała na panel. Internet stał się przestrzenią publiczną i dobrym miejscem dla sztuki. Czy znajdzie się w nim miejsce na stawienie własnych pomników? Z pewnością tak. Z nietrwałej materii i trwałego marzenia o własnej nieśmiertelności.

 

fot. Natalia Bieńkowska (1-4), Epipactis (5-9)

Nasz serwis korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Zapoznaj się z naszą polityką prywatności