WOJNA O MIASTO. DEBATA O WANDALIZMIE W PRZESTRZENI PUBLICZNEJ
debatę poprowadził: Marcin Drabek
Krzysztof Dobrowolski – doktorant w Instytucie Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego, związany z Fundacją WRO. Zajmuje się problematyką sztuki nowych mediów, performance’u i miasta.
Piotr Jakub Fereński – adiunkt w Instytucie Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się problematyką teorii kultury, sztuki i fotografii. Uczestniczy w projekcie Niewidzialne Miasto.
Katarzyna Kajdanek – doktor nauk społecznych, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego w Zakładzie Socjologii Miasta i Wsi. Zajmuje się problematyką urbanizacji, przemianami przestrzeni i funkcji centrum miast oraz przedmieść, podmiotowością społeczności lokalnych.
MARCIN DRABEK [MD]: Nasza dyskusja nosi roboczy tytuł Wojna o miasto. W tej chwili nie wiemy, czy taka wojna rzeczywiście ma miejsce, jakie są strony konfliktu i o co się walczy. To jest punkt wyjścia, metafora, z którą zaproszeni goście mogą się nie zgodzić. Zacznijmy zatem od ustalenia najważniejszych pojęć. Czym jest wandalizm? W jakich kategoriach możemy go postrzegać?
KATARZYNA KAJDANEK [KK]: By mówić o wandalizmie, jako socjolog najpierw powinnam uporać się z potocznym wyobrażeniem tego, kim jest wandal i czym jest wandalizm. Będzie to o tyle łatwe, że do pewnego stopnia podzielamy tu chyba wspólny punkt widzenia. Wyobrażamy sobie zapewne młodzieńca, powiedzmy w wieku lat 17, znajdującego się w grupie podobnych młodzieńców, których celem (choć tutaj właściwie zakładamy świadome działanie) jest zniszczenie jakiegoś wspólnego dobra. Gdy widzimy nową ławkę, która dopiero została zamontowana i następnego dnia jest już połamana, albo gdy na odremontowanej ścianie po pewnym czasie odnajdujemy jakieś bazgroły, od razu myślimy, że zrobił to jakiś wandal. Tak mniej więcej w potocznym wyobrażeniu jawi się wandalizm i osoba, która to zjawisko uosabia.
Moje stanowisko jest trochę idealistyczne. Gdy próbuję głębiej zastanowić się nad zjawiskiem wandalizmu, to wydaje mi się, że jest on widomym znakiem tego, że coś jest nie tak z miastem. I to miastem rozumianym dwojako: jako przestrzeń fizyczna oraz przestrzeń społeczna. Jest coś nie w porządku zarówno z tkanką materialną, jak i grupą społeczną, która to miasto tworzy. Mam nadzieję – i to jest ten wątek idealistyczny – że skoro jest „coś nie tak”, to da się to po pierwsze zdiagnozować, a po drugie, coś z tym zrobić.
Przypomina mi się dialog z Mrocznego rycerza Christophera Nolana, w którym Alfred wyjaśnia Bruce’owi Wayne’owi poczynania Jokera: „Wiesz, na świecie są ludzie, którym zależy na tym, by widzieć jak świat płonie. I nic więcej”. Być może ja wyobrażam sobie, że da się coś zrobić, a są ludzie, którzy po prostu chcą widzieć jak świat płonie. I tyle.
PIOTR JAKUB FEREŃSKI [PJF]: Mam problem z tą kategorią. Kiedy mówimy o wandalizmie, to mówimy o aktach zniszczenia, a gdy mamy do czynienia z grafiką czy muralami, to mówimy już o sztuce, czy ubran art. Sam wandalizm jest za każdym razem ex definitione niszczący. Wszystko zależy od sposobu, w jaki potraktujemy konkretne działania.
W tym kontekście interesujące są badania wykonywane w ramach projektu Niewidzialne miasto. Projekt ten został zainicjowany kilka lat temu przez poznańskich socjologów i dotyczy przede wszystkim spontanicznych form aktywności twórczej w dużych polskich miastach. Z jednej strony ma na celu zaprezentowanie owych form twórczości, z drugiej strony ich dokumentację, ponieważ mają one zwykle charakter efemeryczny. W związku z tym sama baza fotograficzna projektu zawiera kilka tysięcy zdjęć obiektów, które zaliczamy właśnie do „niewidzialnego miasta” – wykonanych własnym sumptem ulepszeń i upiększeń architektonicznych, komunikacyjnych, czy funkcjonalnych. Są to formy amatorskie, często nieprofesjonalne, a przy tym mogące łatwo zostać uznane za staromodne i kiczowate. Wśród tej „spontanicznej aktywności twórczej” istnieją realizacje, które przez władze miasta są uznawane za akty wandalizmu – a przynajmniej stanowią taką ingerencję w przestrzeń miejską, że stają się niemile widziane. Przyznam od razu, że nie ośmieliłbym się ich tak nazwać. Swoją drogą, badania były też prowadzone w okolicy parku, w którym się znajdujemy i nic z tej aktywności twórczej nie można łatwo zakwalifikować jako akty wandalizmu.
MD: Czy realizacje, o których mówisz, posiadają jedynie charakter lokalny? W jaki sposób wiążą się z wizerunkiem nowoczesnego miasta?
PJF: One niewątpliwie nie mieszczą się w estetyce globalnej, globalnej standaryzacji, która obejmuje współczesne miasta. I to przede wszystkim rożni je od wizji władz, zresztą nie tylko władz, prezydentów miast, rożnych instytucji i ciał administracyjnych. My także inaczej widzimy nowoczesne miasta. Według nas w nowoczesnym mieście nie ma miejsca na wiele obiektów, które spotykamy na co dzień. W tym sensie są one „niewidzialne”. Chodzi o to, że miasto tworzą jednak ludzie, jego mieszkańcy, a o tym często dzisiaj się zapomina. To, co stanowi miasto, to swoisty splot podzielanych przez owych mieszkańców praktyk i przekonań, które łączą się z pewnymi symbolami i wartościami. Jest to coś, co wypełnia miasto, buduje jego wizualny charakter.
W tej chwili, kiedy mówi się o przestrzeniach miejskich często nawiązuje się do koncepcji demokracji Chantal Mouffe mówiącej o tym, że demokracja to nie konsens i rozwiązania, lecz że demokracja posiada charakter agonalny („agonalny” w sensie greckiej etymologii tego słowa), czyli mamy do czynienia ze sporem o przestrzeń. Myślę, że to, co się ujawnia w napięciu między nowoczesnym miastem, jakie chcemy widzieć, a tymi zjawiskami, jakie odkrywamy w ramach projektu Niewidzialne Miasto to właśnie owo napięcie czy rodzaj sporu o przestrzeń publiczną.
MD: Zjawisko wandalizmu łączy się twoim zdaniem ze zjawiskiem konfliktu.
PJF: Z kategorią konfliktu. Lokowałbym je gdzieś na przecięciu konfliktów. Jak twierdzi wspomniana Chantal Mouffe, demokracja polega na zaangażowaniu coraz większej liczby aktorów, i w mieście mamy do czynienia z tym samym. Ludzie, którzy są twórcami obiektów, które zaliczamy do „Niewidzialnego miasta” po prostu wchodzą w tę przestrzeń publiczną, stają się stronami tego sporu.
MD: Czasami jako taka strona mniej wygodna, uwierająca…
PJF: I wtedy pojawia się określenie w stosunku do tych form twórczości: „wandalizm”.
KRZYSZTOF DOBROWOLSKI [KD]: Mówienie o twórczości artystycznej w kontekście wandalizmu jest bardzo mocnym określeniem, ponieważ wandalizm oznacza niszczenie dobra wspólnego, podlegające karze. Dla mnie aspekt kary czy konsekwencji jest bardzo istotny, ponieważ interwencje artystyczne podejmowane w przestrzeni publicznej czy w mieście jako takim – rozumianym jako bardzo złożony kompleks, różnorodny, ale w jakiś sposób koherentny – zawsze wiążą się z jakąś potrzebą manifestacji. A często jest to działanie nielegalne, a więc podlegające karze. Konsekwentnie jest to coś sprzecznego z prawem bądź ustanowionym porządkiem. Bardzo istotnym kontekstem byłyby tu instytucje, ale równie istotne jest to, kto podejmuje decyzję o zrealizowaniu pewnej akcji, podjęciu pewnego działania czy realizacji pewnego obiektu, ingerencji w przestrzeń, a kto decyduje o tym, że jest to takie bądź inne, że należy określić to mianem wybryku chuligańskiego, mianem wandalizmu i ewentualnie ścigać kogoś i go za to ukarać.
Można się tu odwołać do bardzo konkretnych przykładów z historii całkiem niedawnej sztuki, gdyż ta wojna o miasto toczy się od bardzo długiego czasu, od spalenia Rzymu i przejawia się w coraz bardziej wywrotowych tendencjach, np. z początku wieku czy z dwudziestolecia międzywojennego. Warto jednak powiedzieć także o bardzo współczesnych przykładach. Dla mnie kontekstem rozważań o wandalizmie może być praca Supergrupy Azorro, której członkowie zawsze zadawali niezwykle podstawowe pytania. Jednym z tych pytań jest: czy artyście wolno wszystko? I film Azorro Czy artyście wolno wszystko? polega na tym, że artyści dokumentują siebie chodzących po Warszawie, robiących rzeczy nielegalne, za które mogliby zostać ukarani co najmniej mandatem. Są to wybryki chuligańskie, kiedy np. plują z mostu na samochody, sikają pod drzewami w parku, gwiżdżą na dziewczęta przed sklepem, straszą zwierzęta albo mażą po plakatach reklamujących wystawę Andy’ego Warhola. Właśnie tutaj pojawia się to pytanie czy artyście wolno wszystko i dlaczego. Ponieważ każda interwencja, która powoduje pewną dyskusję, jakąś reakcję, jest cenna. Jak mówi Banksy: jesteśmy atakowani rożnymi komunikatami z billboardów czy autobusów i generalnie są to legalne formy ataku. My mamy mury, możemy wziąć odwet. Byłoby to właśnie działanie reakcyjne.
MD: W waszych wypowiedziach pojawiło się dość uprawnione skojarzenie z konfliktem społecznym. Katarzyno, nurtuje mnie to, co powiedziałaś na początku dyskusji, a więc że wandalizm jest symptomem, oznaką pewnego problemu. Na czym on polega?
KK: Zanim spróbuję odpowiedzieć na Twoje pytanie, odniosę się do tego, co powiedzieli Krzysztof i Piotr. Wydaje mi się, że nasza trudność w mówieniu o tym, gdzie zaczyna się wandalizm i dlaczego ta granica jest trudna do wyznaczenia, związana jest z tym, że nie mamy do czynienia z jakimś jednym, postrzeganym i doświadczanym przez wszystkich jednakowo miastem. Nawet Wrocław nie jest takim „jednym miastem”. Każdy z nas ma w pewnym sensie swoje miasto, a gdy znajdziemy ludzi do nas podobnych, to będziemy mieć swoje miasta w sensie grupowym. Jeżeli spojrzymy na przestrzeń z tej perspektywy, to nagle okazuje się, że tych ludzi zaangażowanych, grup interesu, czy grup społecznych (jakkolwiek je nazwiemy) w mieście jest bardzo wiele, a tym samym istnieje wiele wersji z pozoru tych samych miast. I dla tych rożnych grup, choćby to były władze miasta, co innego będzie sztuką, zjawiskiem, błogosławieństwem, a co innego wandalizmem.
MD: Możesz podać jakiś przykład?
KK: Znam taki jeden z ulicy Ptasiej na Nadodrzu, gdzie w ramach pewnej inicjatywy artystycznej – zresztą w kooperacji z Infopunktem Nadodrze i rozmaitymi podmiotami artystycznymi, które tam na Nadodrzu działają – zbudowano scenę z palet EURO. Na tej scenie odbyło się jakieś przedstawienie, dzieciaki się bawiły, wszyscy byli bardzo szczęśliwi, bo tam właściwie nic się nie dzieje. Jednak zaraz po weekendzie, kiedy ten event się zakończył, przyjechali panowie z miasta i tę scenę z palet rozebrali. Okazało się, że scena zagraża bezpieczeństwu dzieci, jest niezdrowa i łamie wszelkie przepisy. Można by tę historię tutaj zostawić, ale podrążmy ją. Co w takiej sytuacji było wandalizmem? Czyje zachowanie było wandalizmem? Po czyjej stronie stało tutaj prawo? Czy naprawdę trzeba było tę scenę demontować? Kto dopuścił się aktu wandalizmu i na czym? Można powiedzieć, że ktoś mógłby sobie wbić drzazgę w kolano, albo mogłoby się wdać jakieś zakażenie. Oczywiście tak, ale jak mamy w takiej sytuacji zmierzyć wartość tego, że nagle dzieciaki się spotkały i mogły coś zrobić razem wobec tego, że było to zagrożenie jakiegoś rodzaju dla nich samych. Tak naprawdę te akty wandalizmu mogą dotyczyć bardzo rożnych rzeczy, bo to może być oczywiście „gwałt” na estetyce miasta, że mamy nową piękną fasadę budynku i ona zostaje zamalowana, zniszczona, mamy ławki na których się wygodnie siedzi, kubły, które spełniają swoje funkcje, lampy, które dobrze świecą i one zostają zniszczone. Mamy dworzec, który jest użyteczny, z którego możemy korzystać i taki, na który strach wejść. Ale może to również być ład, do którego nie potrzeba przestrzeni, ale ludzi. Czyli mamy jakąś sympatię dla ludzi, których mamy wokół, mamy jakąś więź, którą możemy stworzyć, więź, która w pewnym sensie jest niematerialna, a która przyjmuje choćby formy takiego przedstawienia na tych nieszczęsnych paletach. Jak tych palet zabraknie, chociaż one są bzdurą, są tak naprawdę bez znaczenia, w tym sensie jest to zamach na to, co się udało zrobić, co się udało osiągnąć w sensie społecznym, udało się doprowadzić do jakiegoś spotkania, współpracy, fajnego spędzenia czasu itd. Ludzie, którzy nie zawsze się lubią, nagle robią coś razem i o to właśnie chodzi, a ktoś podejmuje decyzję, że to jest nielegalne, niewłaściwe. Dla mnie to jest wandalizm na tkance społecznej, na jakimś społecznym działaniu.
MD: Jest to zatem coś w rodzaju „wandalizmu instytucjonalnego”, gdzie urzędnicy miejscy niszczą coś wypracowanego bez ich udziału. Jednak czy rzeczywiście ten obiekt nikomu nie zagrażał?
KK: Być może moja obrona tego zjawiska jest cokolwiek naiwna. Lecz co tak naprawdę mogło się stać? Scena miała pół metra wysokości. Ktoś mógłby sobie najwyżej nabić guza, wbić drzazgę. Jestem przekonana, że mimo tego dzieciaki byłyby tak szczęśliwe, że jedno z drugim pobiegłoby do mamy, albo przyłożyłoby babkę, licząc na to, że rana sama się zagoi. Na tym podwórku wydarzyło się coś fajnego, więc zadziałałyby euforia i endorfiny, i nikt by się jakimś rozcięciem nie przejmował.
PJF: Zapewne tak, ale z drugiej strony wiemy dobrze, że akty wandalizmu są po prostu czymś niezgodnym z kodeksem prawnym. Pamiętam, że kiedy przeprowadzaliśmy wywiady z przedstawicielami Straży Miejskiej, instytucji, która odpowiada za ład i porządek, a na dodatek posiada instrumenty do jego egzekwowania, to funkcjonariuszy interesowało przede wszystkim to, czy pokazywane im obiekty są zgodne z prawem. Wyobraźcie sobie państwo boczną uliczkę, której nawierzchnia uległa znacznej korozji i teraz jest w niej ogromna wyrwa. Ktoś tę dziurę utwardził zużytymi oponami, bo inaczej nie dałoby się tamtędy przejechać. Była to realizacja kreatywna i całkowicie bezpieczna. Natomiast strażnika miejskiego interesowało przede wszystkim to, czy aby nie jest to droga publiczna i czy nie należałoby przeprowadzić interwencji, bo być może mamy tu do czynienia z samowolą budowlaną.
Zarówno ten przykład, jak i historia opowiedziana przez Kasię, są dla mnie znakomitymi ilustracjami problemu dyscyplinowania miasta i jego mieszkańców. Istotne jest to, że z jednej strony mieszkańcy miasta próbują tę przestrzeń w jakiś sposób przechwytywać, choćby przez chwilę zmieniać ją zgodnie ze swoimi potrzebami, reorganizować. Jednak z perspektywy władz jest to po prostu przywłaszczenie owej przestrzeni i tutaj reakcja jest natychmiastowa. Dotyczy to najróżniejszych miejsc. Jeśli rozejrzymy się uważnie, to całe miasto jest systemem wizualnych zakazów, rozmaitych znaków, które mówią nam co mamy robić i gdzie. Znaków, które ustalają normy naszych zachowań: np. w jakich miejscach możemy pić piwo, a w jakich nie, gdzie możemy postawić samochód, a gdzie nie, gdzie możemy jeździć rowerem, a gdzie nie możemy… Niektóre z naszych zachowań mogą być w tym kontekście odczytywane jako akty wandalizmu i zostać ukarane grzywną.
KD: Albo nie. Rozmowa rozwinęła się bardzo ciekawie, ponieważ doszliśmy do kwestii pozwolenia. Zdobycie pozwoleń na realizację jakichkolwiek wydarzeń w mieście jest bardzo ciężkim procesem. Z pewnością organizatorzy SURVIVALU mają stosy dokumentacji, dzięki której to, co się tutaj odbywa, może się odbywać. Ale niekiedy w mieście panuje ciche przyzwolenie na działania uświęcone jakąś tradycją. Tutaj bardzo dobrym przykładem jest mur okalający tor wyścigów konnych na warszawskim Służewcu – znany bardzo dobrze chociażby z licznych teledysków hip-hopowych. W sumie około półtora kilometra tego muru jest oszczędnie zamalowane rożnymi formami graffiti. Jest to mekka polskich streetartowców. W marcu tego roku, firma Adidas, wspierająca i wręcz utożsamiająca się z kulturą undergroundu oraz hip-hopu, postanowiła, nie pytając nikogo o pozwolenie – ani Totalizatora Sportowego, który jest zarządcą tego muru, ani nie konsultując tego ze środowiskiem ludzi, którzy tam działają – zamalować ten mur na czarno, aby umieścić na nim swoją reklamę. I błyskawicznie, przeciwko temu działaniu, powstał opor społeczny. Na Facebooku zawiązała się grupa adisucks, na której ogłoszono totalny ban dla produktów Adidasa, w związku z tym, gdy ktoś w jakiś sposób utożsamia się z tym środowiskiem hiphopowo-grafficiarskio-streetartowoundergroundowym, to chodzenie w ciuchach Adidasa przestaje być trendy, jest potwornie niefajne. Okazało się, że wielki koncern strzela sobie PR-owskiego samobója, występując przeciwko czemuś pozornie niezgodnemu z prawem, bo zalegalizowanemu tylko na słowo. Przecież w żaden inny sposób nikt nie wydawał pozwoleń na malowanie tam graffiti.
MD: Bo może ono również zostać uznane za akt wandalizmu i tak początkowo było.
KD: Tak. Powiedzmy, że istniało ciche przyzwolenie dla tego typu działań, ale dla niszczenia czegoś, co ludzie uznają za pewnego rodzaju dziedzictwo oraz legendę – na to przyzwolenia już nie ma. I to jest dla mnie bardzo ciekawe, ponieważ bardzo szybko powstała spontaniczna akcja zamalowywania tej czarnej ściany i rozpoczęto tworzenie nowego graffiti w proteście wobec akcji Adidasa. Jeżeli pewna rzecz jest już ukonstytuowana w przestrzeni miejskiej i wszyscy się na to godzą, to społeczne przyzwolenie, bądź akty obronne potrafią być bardzo silne.
KK: Mam wrażenie, że z podobną sytuacją mamy do czynienia teraz na wrocławskim dworcu. W grupie protestującej wobec aktualnego koloru na Facebooku jest już chyba trzy tysiące osób. Wydaje mi się, że w odbiorze tych ludzi, którzy sprzeciwiają się tej hiperhistorycznej rekonstrukcji istnieje poczucie, że główny konserwator wraz z tabunem historyków sztuki, którzy dokonali tych wszelkich badań i podjęli tę decyzję, dokonują jakiegoś aktu wandalizmu na społecznym wyobrażeniu tego, jak dworzec powinien wyglądać. Ludzie czują się oszukani ze względu na to, że pierwsze wizualizacje były inne. Lecz gdy spojrzymy na to z perspektywy oficjalnej polityki miasta, to jest to coś, z czego powinniśmy być absolutnie dumni, a projekt ten stoi w jednym szeregu z remontem Hali Stulecia.
MD: Jak dotąd zapominamy o jednym, istotnym wymiarze wandalizmu. Mówimy cały czas o obiektach, które są „dodane”, nie przystają do wyobrażeń na temat ładu przestrzennego w mieście, a zapominamy o takich działaniach, które najczęściej kojarzą nam się z wandalizmem, a więc destrukcji oraz niszczeniu.
KD: Dla mnie najbardziej interesujące są takie akty destrukcji, które czemuś służą, są pewnego rodzaju manifestacją. Tak jak działania grupy Wojna, którą gościliśmy dwa lata temu na Biennale WRO. Członkowie grupy zostali niedawno zamknięci na wiele miesięcy w areszcie w Sankt Petersburgu, ponieważ dokonali akcji Przewrót pałacowy, która miała na celu zwrócenie uwagi na konieczność reform w milicji. Artyści przewrócili radiowóz i zrobili to tak, że znajdujący się w środku milicjanci nie mogli się z niego wydostać. Zrobili to pod jedną z głównych komend FSB. Oprócz tego, używając zapięć do rowerów, zamknęli na dłuższy czas w tymże budynku grupę milicjantów. Potem przez dwa miesiące, nim ich aresztowano, wydzwaniali do poszukujących ich śledczych, nagrywali te rozmowy i umieszczali je w internecie. To jest akt wandalizmu, który jest głośny, ma jakiś sens społeczny.
MD: Pierwszego dnia festiwalu została zniszczona praca z lusterkami pt. Kto ty jesteś? Narzędzie do przypominania o tożsamości narodowej. Niektórzy twierdzą, że została skradziona, inni, że zdemontowana. Jest z nami Michał Bieniek, kurator Przeglądu Sztuki SURVIVAL. Michale, czy możesz nam powiedzieć, w jaki sposób owa praca została zdewastowana? Podczas otwarcia festiwalu mówiłeś, że część prac została zniszczona przez deszcz, a część przez ludzi.
MICHAŁ BIENIEK [MB]: Zniszczeniu uległa część tych prac, które były narażone na działanie dzieci, ale nie można uznać tego za działanie celowe. Po prostu część prac została uznana przez dzieci za obiekty wystawione dla nich. Mam na myśli szczególnie koc, ale jeszcze bardziej pracę Arin One, czyli te sznurki na drzewie, które zostały potraktowane jak park linowy, a także performance Grupy OKO, który pewnie nie wszyscy widzieli. To był taki obiekt, który przemieszczał się tu po parku. Wewnątrz znajdowały się trzy artystki, a sam obiekt miał kształt inspirowany morskimi formami organicznymi w rodzaju ukwiałów. Został on uznany za gigantyczną maskotkę i podczas otwarcia dzieciaki dosłownie rzuciły się na performerki i rozszarpały ten obiekt. Dziewczyny pracowały całą noc, żeby wszystko na powrót zszyć. Następnego dnia to „niszczycielskie” działanie dzieci było już zdecydowanie mniejsze. Ostatecznie praca i tak się rozpadła i dzisiaj już performance się nie odbywa. Jeżeli chodzi o działania celowe, wymierzone świadomie w prace w celu ich zniszczenia, to wydaje mi się, że w tym roku nie były one jakoś bardzo widoczne… Dzieci, które jak tsunami przetaczają się z jednej strony parku na drugą, trudno uznać za celową siłę niszczącą.
Przypomniałem sobie, że w trakcie montażu mieliśmy jeden celowy przypadek wandalizmu. Dotyczył on podestu do pracy HYDE/ HIDE, która znajduje się na górce. Ale tu chyba chodziło o odzyskanie materiałów, bo praca nie była dokończona, deski i płyty wystawały na boki, więc „można” je było sobie zabierać… Natomiast w przypadku pracy Narzędzie do przypominania o tożsamości narodowej rzeczywiście lusterka zostały oderwane i odłożone na bok. Po jakimś czasie trafiły zresztą do namiotu festiwalowego i w tych naszych negocjacjach uznaliśmy to za wygraną użytkowników ławeczki. Stwierdziliśmy, że nie będziemy przywracać tej pracy, bo ludzie rzeczywiście są bardzo przywiązani do obecnego przeznaczenia tego miejsca i nie należy w nie ingerować.
GŁOS Z PUBLICZNOŚCI 1: Pojawiło się słowo „negocjacje”. Czy to właśnie nie jest tak, że to, co jest wandalizmem, a co jest świadomym działaniem, świadomą interwencją w naszą wspólną, publiczną, przestrzeń, czy to za każdym razem nie powinno podlegać negocjacjom? Mnie się wydaje, że ludzie świetnie w instynktowny sposób to czują. Oni o tym wiedzą, nawet jeśli mieszkają w takich zapomnianych, opuszczonych częściach miasta, że to jest ich przestrzeń wspólna. Twój przykład, Kasiu, z tą sceną, jest dowodem na takie instynktowne docenienie tego, że ktoś coś dla tej społeczności, dla tego małego podwóreczka zrobił i z tego wyrasta całkiem słuszny opor przeciwko aktowi wandalizmu. Czyli to są takie sytuacje, w których jako obywatele, jako ludzie świadomie ingerujący w przestrzeń miejską mamy szansę do renegocjacji tego, co jeszcze jest wandalizmem, a co już nim nie jest, mimo że mógłby się znaleźć na to przepis prawny i jakieś sankcje, kary. Pamiętajmy o tym, że tak zwane „miasto”, czyli struktury, które mamy na myśli mówiąc skrótowo „miasto” (bo „miasto” na coś pozwala lub na coś nie pozwala), to są de facto struktury wynajęte przez nas, przez obywateli, które tym miastem mają zarządzać. To są struktury, które utrzymujemy my wszyscy z naszych podatków, nawet jeżeli przeciętni obywatele nie mają tego świadomości w taki stuprocentowy sposób, nie są w stanie tego powiedzieć tak dobitnie, jak ja to teraz mówię, to doskonale instynktownie to czują. Stąd potrzeba znaczenia tej przestrzeni porzuconej przez zarządców miasta, stąd potrzeba mazania po murach, pisania „ja tu byłem”. Ponieważ nikt o mnie pamięta.
KK: Dziękuję za komentarz. To jest właściwie podstawowa kwestia. Można powiedzieć: dajcie mi scenę z palet, a przepis na nią się znajdzie… Przecież można było zrobić bardzo prostą rzecz – gdyby przyjechała Straż Miejska, zwołała rodziców tych dzieci i wysłała prosty komunikat „Słuchajcie sprawa wygląda tak: scena jest nielegalna, ale widzimy, że dzieją się w związku z nią dobre, fajne, rzeczy. Co moglibyśmy z tym zrobić?”. Ale w praktyce to nie wygląda tak łatwo. Przykłady strażników miejskich, którzy od razu pytali gdzie to jest, bardzo dobrze pokazują, że logika działania rozmaitych instytucji jest niezwykle prosta: to ma być zgodne z przepisem. I te wszystkie instytucje są niewrażliwe na rozmaite społeczne niuanse. Z drugiej strony możemy przytaknąć, że urzędnicy miejscy są przez nas wynajęci i chyba wszyscy się co do tego zgadzamy. Jednak warto sobie w tym momencie przypomnieć, że pomimo wszystkich krytycznych głosów wobec stadionu, problemów z przedszkolami, żłobkami, drogami, zapomnianymi kategoriami społecznymi w mieście, prezydent Wrocławia w ostatnich wyborach otrzymał ponad 70% głosów. Jednocześnie szkoda by było, żeby w mieście nagle zaczęło się dziać tak źle, żeby ten konflikt był obrazowany w samych wyborach. Lepiej byłoby, żeby odbywała się jakaś dyskusja, a wybory były tylko jej ukoronowaniem. Mam poczucie, że na to trzeba czasu. To jest strasznie kiepska odpowiedź, ale to są po prostu procesy długiego trwania, tutaj z dnia na dzień niczego nikogo nie nauczymy tylko dlatego, że sobie tak zadekretujemy.
GŁOS Z PUBLICZNOŚCI 2: Pozostając przy wątku władzy, który Krzysiek zainicjował, cały czas mam wrażenie, że dyskutujący utożsamiają z władzą miasto czy jakąś wielką korporację typu Adidas, a chyba teraz sami znajdujemy się w sytuacji, w której w pozycji władzy znajduje się ktoś inny: inicjatywa artystyczna i festiwal, który przyznaje sobie prawo do definiowania tego, co w ramach parku jest wandalizmem, a co nim nie jest…
KD: Bardzo dobrze, że poruszyłeś ten temat. Ostatnio jeden z najbardziej głośnych przykładów takiego decydowania instytucjonalnego czy kuratorskiego, co jest fajne, a co nie jest fajne, dokonał się za sprawą Blu, który wiele swoich murali zrealizował we Wrocławiu, dużo więcej w Polsce, a jeszcze więcej na całym świecie. Jeffrey Deitch, dyrektor jednego z większych muzeów sztuki współczesnej w Stanach, Museum of Contemporary Art w Los Angeles, organizując wielką, trwającą obecnie wystawę Art in the Streets, która miała być hołdem dla street artu amerykańskiego od lat 70. (przez West Coast, East Coast, San Francisco, L.A), zaprosił Blu do realizacji pracy na jednej ze ścian muzeum. Blu namalował ogromne trumny przykryte zamiast flag amerykańskich, banknotami jednodolarowymi. Jednodolarówki jako flagi na trumnach. Następnego dnia, Jeffrey Deitch kazał to zamalować. No i się zrobił skandal. On jako kurator stracił zupełnie twarz w środowisku sztuki. Powstała praca, która mogła być hitem tej wystawy, a on zdecydował się ją zniszczyć. Oczywiście odbyło się mnóstwo protestów i happeningów. A Deitch zrobił to dlatego, że budynek muzeum jest umiejscowiony pomiędzy pomnikiem upamiętniającym żołnierzy amerykańskich pochodzenia japońskiego a szpitalem weteranów. I jako dyrektor muzeum, Jeffrey Deitch uznał, że to będzie nieodpowiednie i niestosowne.
MD: Można się domyślić, że ta lokalizacja była właśnie motywacją dla Blu.
KD: Absolutnie tak. Nie wiem, może zbyt daleko poszedłem w tym wątku, który poruszyłeś, ale jest to kolejny przykład na to, kto decyduje, co jest sztuką. Jeżeli kuratorzy, którzy sami zapraszają artystów do realizacji czegoś, pozwalają im to zrealizować, po czym cenzurują, niszczą prace, to jest kolejny wymiar pewnej władzy nad przestrzenią publiczną.
PJF: Żebyśmy tylko nie zostali źle zrozumiani, że to jest tak, że do tego aparatu kontroli należy zły prezydent, który zabiera palety. Nie o ten typ władzy chodzi. Ta władza jest raczej rozproszona w sensie, w jakim pisał o tym Foucault – ona nie jest łatwa do zlokalizowania, to nie jest ktoś, kogo możemy złapać za rękę. Chodzi o ten konglomerat nakładających się na siebie rożnych dyskursów, idei. Nie powiem, że one są spójne, ale łączy je to, że mają za zadanie tę przestrzeń budować, kontrolować, mówić, co w niej można, a czego nie można. Tak samo jak nie ma wspólnej wizji tego miasta, nie posiadają jej również te władze. Nie wierzę też, że jest dobrze, że one ze sobą współpracują. Tych paradoksów mamy przecież mnóstwo. I może z tych paradoksów wynikają luki, azyle, przestrzenie, które nie podlegają ścisłej kontroli.
BARBARA BANAŚ [GŁOS Z PUBLICZNOŚCI]: Z jednej strony dotykamy problemu przestrzeni publicznej jako takiej wspólnej sfery i wszystkie opisane tu przez Was przypadki mówią o tym, że ta przestrzeń jest zarazem nasza i niczyja. Postawiliście lusterko w parku, zawłaszczając tę przestrzeń w imię dobrych intencji, komuś to przeszkadzało, ta jego przestrzeń została zajęta, zdekonstruowana i w związku z tym nastąpiła reakcja: zostało to zniszczone, nastąpił akt wandalizmu. I w przestrzeni publicznej zawsze będzie dochodzić do takich sytuacji. Z drugiej strony wychodzi nam na to, że wandalizm jest szalenie potrzebnym, pozytywnym zjawiskiem, które może generować coś nowego. Postrzeganie go tylko na płaszczyźnie niszczenia zastanego porządku publicznego jest chyba ograniczaniem, wpychaniem go w wąską formułkę. Żyjemy pomiędzy potrzebą anarchii i normy.
PJF: To, co jest określane mianem wandalizmu, jest często motorem zmian.
KD: Mam pytanie do Michała: decydując się na realizację festiwalu w tym miejscu zaznaczacie, że możecie być narażeni na rożne akty zniszczenia. Jak to wygląda z perspektywy organizacyjno- kuratorskiej? Staracie się przed tym jakoś bronić?
MB: Tak jak założyliśmy na początku i opisaliśmy to w tekście kuratorskim oraz kolejnych, procesualność i znikanie poszczególnych prac wpisana jest w założenie tego SURVIVALU – o ile tylko nie zagraża to bezpieczeństwu ludzi, którzy tutaj są. U samego zarania festiwalu stwierdziliśmy, że badamy związek sztuki współczesnej i miejsc użyteczności publicznej w mieście. Badamy to, na ile ta sztuka się w ogóle w mieście sprawdza, na ile odsłania swoją siłę, na ile jest potrzebna, a na ile odsłania swoją słabość. I w tym momencie badamy słabość tej sztuki w sensie ekspozycyjnym, a oprócz tego jej znaczenie – to, co ona może temu miejscu „zrobić” i w jakim sensie coś mu przynosi. I wydaje mi się, że przynosi bardzo wiele, chociaż w sensie ekspozycyjnym jest to najtrudniejsza przestrzeń, z jaką pracowałem.
Marcin Drabek – doktorant w Instytucie Kulturoznawstwa UWr. Zajmuje się problematyką kultury wizualnej, mediów i komunikacji. Koordynator wrocławskiej edycji projektu Niewidzialne Miasto.